Nasza siostra Helena bardzo chciała pojechać do ambasady, aby świętować w listopadzie dzień odzyskania przez Polskę niepodległości. Do Etiopii przyjechałam trzeciego listopada, bankiet miał się odbyć szesnastego. Przez te dwa tygodnie koncepcje zmieniały się parę razy, wtedy to mnie jeszcze bawiło, ale teraz już się przyzwyczaiłam, że tutaj nie ma co planować, bo zawsze i tak wyjdzie inaczej. Nie ma się co nastawiać, ani absolutnie denerwować, że coś nie idzie zgodnie z planem, bo planu tutaj po prostu nie ma. Tak więc po paru dniach mojego pobytu w Dilla, dowiedziałyśmy się, że siostra wyjeżdża do innej placówki i niewiadomo na jak długo. Z wiązku z tym z wielkim smutkiem siostra stwierdziła, że chyba niestety nie pojedziemy do ambasady (ale po jej twarzy widziałam, że jeszcze się nie poddaje). Po paru dniach kiedy siostra wyjechała, dowiedziałyśmy się, że niedługo jednak do nas wraca. Tak jak przypuszczałam siostra miała nowy plan, pojedziemy ją odebrać do Gubre, a potem prosto do Addis do ambasady. Dwa dni przed wyjazdem dowiedzieliśmy się, że jednak nie możemy jechać do stolicy, ponieważ nasz kochany i niezastąpiony kierowca Inager, musi udać się do Addis z innymi siostrami, które akurat w tym czasie przebywały na naszej placówce, więc musiał po nie jechać. Po odebraniu siostry Heleny, wróciliśmy prosto do Dilla. Siostra wielokrotnie powtarzała mi po chwili zadumy – no powiem Ci, że bardzo mi przykro, żeśmy nie pojechali do tej ambasady, no bardzo mi przykro. Może my do ambasady nie dojechaliśmy, ale ambasada przyjechała do nas. Siostra bardzo się cieszyła, że pod koniec listopada na śniadaniu gościliśmy pana ambasadora, ze swoim najbliższym pracownikiem. Pierwsze co siostra spytała się mnie i Olesi czy nie chciałybyśmy przywitać pana ambasadora przy bramie z biało czerwoną flagą, która zawsze stoi w jej gabinecie. Bez namysłu zgodziłyśmy się z Olesią i poszłyśmy w stronę bramy, usytuowanej przy klinice (przy każdej bramie stoi pan albo pani, którzy pilnują tego kto wchodzi do nas na placówkę). Tak więc pewnym krokiem razem z moją towarzyszką poszłyśmy pod bramę i poprosiłyśmy panią (wtedy jeszcze jej nie znałam), żeby ją otworzyła, na co ona coś dpowiedziała w języku amharik. Jej mimika, ton głosu, wyraz twarzy – wszystko, dosłownie wszystko wskazywało na to, że nie ma opcji, że ona nikomu nie otworzy żadnej bramy. Jeszcze raz ją poprosiłyśmy, podkreślając, że to ważni goście, ale ona tak samo dała nam do zrozumienia, że nie ma opcji i że nie chce z nami rozmawiać. Obydwie spojrzałyśmy na siebie i zaczęłyśmy wracać, ale stwierdziłyśmy, że to tragedia, że nie umiemy nawet tak łatwej sprawy załatwić. Ja od razu chciałam pójść do siostry, ale na szczęście obok mnie była Olesia, która myśli za nas obie. Wpadła na pomysł, żeby pójść najpierw do Meheret i poprosić ją o pomoc (ogród znajduje się przy samej klinice, więc miałyśmy do niej najbliżej). Po chwili z uśmiechniętą Meheret stałyśmy pod bramą, ta powiedziała coś do dozorczyni Mamasenki, ta w ten sam sposób jak do nas coś jej odpowiedziała, Meheret błyszczącymi, uśmiechniętymi oczami spojrzała się na nas i przekazała, że Mamasenke mówi, że nie ma problemu, bramę otworzy. Wtedy wszystkie wybuchnęłyśmy śmiechem. Mamasenke od początku chciała nam tą bramę otworzyć. Już teraz naszą dozorczynie bardzo dobrze kojaże, uśmiechamy się do siebie, ona dba o to żebym w ogrodzie zawsze miała kapelusz, a ja przy pomocy Meheret udaję, że umiem rozmawiać z nią w języku amharik. Nie chce myśleć co by było jakbyśmy poszły po siostrę, ta by zostawiła wszystko, podeszła pod bramę i usłyszała to co my dzięki Meheret.
Dosłownie minutę po rozwiązaniu naszego nieporozumienia z Mamasenke, podjechało auto z panem ambasadorem w środku. Oczywiście to ja machałam flagą i oczywiście to mi przy samym aucie flaga wypadła z patyczka, na którym była usytowana, ale na szczęście złapałam ją w locie (przed samym oknem, przy którym siedział jeden z naszych gości). Nasi rodacy chcieli nas zabrać do auta, żebyśmy ich pokierowały gdzie się mają konkretnie zatrzymać, ale my uznałyśmy że po prostu im wytłumaczymy oni dojadą a my ten kawałek się przejdziemy. Po pół minucie widziałyśmy jak auto, źle skręca, ale koniec końców dojechało, nie konkretnie gdzie planowałyśmy, ale dojechało. Kiedy panowie wyszli to pierwszy raz przez moment zatęskniłam za Polską. Spotkanie było bardzo miłe, oprowadziliśmy panów po naszej placówce, wypiliśmy pyszną kawę i pożegnaliśmy się z naszymi gośćmi. Pan ambasador jest bardzo miłym, ciepłym człowiekiem i bardzo mnie wzruszyło, jak zainteresował się kiedy zaczęłyśmy opowiadać o naszych koleżankach, które mają jechać niebawem na wolontriat do Sudanu Południowego (ten region również podlega pod jego placówkę). Naprawdę widać było, że chciałby o wolontariacie naszych koleżanek wiedzieć jak najwięcej, aby w razie zagrożenia mógł w szybszy i bezpieczniejszy sposób zapewnić im ewakuację. Przez całe spotkanie nie traktowałam naszych gości jak pracowników placówki dyplomatycznej, tylko jak osoby, które znałabym od dłuższego czasu. Wydaję mi się, że miałam do nich taki stosunek, ze względu na to, że są po prostu Polakami, a jak jesteś tak daleko od swojej ojczyzny, to z każdym kto ci choć trochę o niej przypomina, czujesz bliższą relację, nawet jeśli poznaliście się 5 minut wcześniej.
Tak więc spotkanie nam się bardzo udało, wszystkie byłyśmy zadowolone, a od tego czasu, u siostry w biurze zaczęłam słyszeć – bardzo się cieszę, że pan ambasador nas odwiedził, no naprawdę bardzo się cieszę.