Już coraz bardziej
zbliżam się do końca mojego pobytu w Dilla, pozostało mi jedynie sześć tygodni.
Nie jest tu tak ciężko jak myślałam. Wydawało mi się, że będzie znacznie
gorzej. Co prawda na początku wpadałam w panikę, że mam wszy albo inne pociechy
na ciele, ale już mi przeszło. Robaków cały czas nie chciałabym mieć, ale jak
widzę je u moich dzieci, to w nocy nie budzę się już z przerażenia, że coś po
mnie chodzi. Nie boję się też tego, co przed wyjazdem najbardziej mnie
stresowało, że sobie nie poradzę i będę bezużyteczna. Ze wszystkim sobie radzę,
nawet bardzo dobrze bym powiedziała. Nigdy nikogo niczego nie uczyłam, a tutaj
dzieci ode mnie bardzo szybko wszystko łapią i cieszę się, jak z dnia na dzień
coraz lepiej sobie radzą z angielskim i matematyką. Jestem z nich dumna i mimo
moich krzyków na moje aniołki, coraz bardziej się do nich przywiązuje. Panuje
tu dość duża bieda, dzieci chodzą brudne, głodne i mają pasożyty na ciele, ale
sama tego wszystkiego aż tak nie przeżywam. W środku mam takie poczucie, że tak
po prostu tu jest. My w Europie mamy swoje problemy, oni tutaj mają swoje.
Trzeba podkreślić, że nie panuje tutaj skrajna bieda. Głód jest, ale
niedrastyczny, a ludzie mają co pić. Podobno znacznie gorzej jest w Sudanie.
Pierwszy raz tak naprawdę popłakałam się w trakcie adopcji. W tym okresie
przyjechali akurat moi rodzice. Cztery razy w ciągu roku siostra rozdaje dzieciom
objętym adopcją mąkę, olej, mydło i jakieś dodatki (w zależności od tego co ma:
ubrania, koce, plecaki, itp.). Cała „wydawka” trwa tydzień, a programem
adopcji objęte jest około 500 dzieci. Naprawdę nie wiem kto by się zajmował
rozdawaniem ubrań, gdyby nie było mojej mamy (ja i Olesia byłyśmy pochłonięte
dokumentacją). Na początku moja mama nie miała trudnego zadania. Wydawało się,
że mamy dość dużo ubrań i gadżetów. Siostra jednak mówiła i przestrzegała:
dawajcie tylko po jednej rzeczy, żeby dla wszystkich starczyło, ale oczywiście
przez pierwsze dwa dni razem z mamą dawałyśmy więcej. Za każdym razem kiedy
miałam chwilę czasu i mogłam pomóc mamie, modliłam się do Ducha Świętego, żeby
mi pomógł zrobić dobrą paczkę dla tego konkretnego dziecka. Tak jak ilość mąki,
oleju i mydła można było dać po równo, to w tym przypadku naprawdę się nie
dało. Rozmiar butów, koszulek czy spodenek sprawdzałyśmy linijką albo patykiem,
a niektóre dzieci widziałyśmy tylko na zdjęciu (po odbiór przychodzili ich
rodzice albo inni członkowie rodziny). Na początku robiłyśmy w miarę ładne
paczki, jednak w trakcie trzeciego dnia zasoby naszego second handu dość
widocznie się skurczyły. Wchodząc do pokoju mamy, od razu czuło się napięcie i
niepokój. Najgorzej było, kiedy widziałaś podarte, brudne dziecko i słyszałaś
szepczącą do siebie mamę: „Boże, ono powinno dostać wszystko, a ja nie mam dla
niego nawet bluzki”. Pamiętam odczuwalny pod koniec dnia ciężar, smutek i
poczucie winy. Chciałaś dobrze dla jednych dzieci, a przez ciebie inne będą
skrzywdzone. Najbardziej boli mnie tutaj nie bieda czy głód, tylko widok
dzieci, którymi nikt się nie opiekuje. Moja Dymbyla i Juhun prawie wiecznie są
głodni, ale wiem, że mają mamę, która o nich dba jak tylko może, martwi się o
nich i próbuje w jakiś sposób zorganizować dla nich jedzenie. Programem Adopcja
na Odległość objętych jest wiele dzieci, której takiej mamy nie mają, którymi
na co dzień nikt się nie przejmuje i które są pozostawione samym sobie. Do tej
pory był to chyba tutaj najtrudniejszy moment dla mnie. Widok takiego dziecka,
dziecka które do ciebie przychodzi i to ty jesteś osobą, która przez tą jedną
chwilę ma się nim zaopiekować, a ty stoisz i masz świadomość, że nie masz jak
mu pomóc i że po nim przyjdzie więcej takich dzieci. Z adopcją wszystko się
jednak dobrze skończyło. Po obiedzie, tego nieszczęsnego trzeciego dnia,
siostra Helena dostała telefon od innej siostry z Polski, że ma pieniądze na adopcję.
W razie czego mieliśmy możliwość, żeby coś dokupić. Koniec końców dobrze z mamą
rozporządzałyśmy zasobami naszego second handu. Dla tych dzieci i ich rodzin 10
kg mąki, 4 litry oleju i 5 kostek mydła, które rozdawaliśmy to równowartość
jednej wypłaty pracownika naszej placówki. Dla nas to mniej więcej 130 zł.
Tak jak na początku dużo rzeczy mnie tu denerwowało i dziwiłam się czemu
pewne sprawy wyglądają tak, a nie inaczej, to po czasie dochodzę do takich
samych wniosków co siostry, czy ojcowie. Tu naprawdę jest inny świat. Kolega
taty (Wojownik Maryi) przekazał wraz z żoną ofiarę na jedzenie dla dzieci. Na
początku nie wiedziałam co z tym zrobić. Myślałam żeby może rozdać jedzenie na
ulicy dzieciom, którymi nikt się nie opiekuje, ale wiedziałam, że będzie to
ciężkie do zorganizowania. Ja na pewno nie mogłabym się tym zajmować ze względu
na mój kolor skóry. Na całe 150 tys. mieszkańców jestem jedyną białą
dziewczyną, więc na ulicy jestem sensacją. Mężczyźni, łagodnie mówiąc, traktują
cię bez szacunku i nie masz na to żadnego wpływu. Wszyscy dookoła do ciebie
krzyczą i cię o coś proszą. Często podchodzą młodzi chłopcy, którzy są
już pod wpływem narkotyku tzw. czadu (w Etiopii jest on legalny, mężczyźni
zbierając się w grupy i spokojnie zażywają go na ulicy). Na szczęście nikt z
dorosłych mnie nigdy nie dotknął, ale czuję bardzo duży niepokój kiedy wychodzę
poza placówkę, wiec tym bardziej stresowałabym się, jakbym miała coś rozdawać.
Tak więc sobie gdybałam i myślałam co zrobić z tymi pieniędzmi. Miesiąc temu po
Mszy Świętej odbył się coroczny obiad wydawany przez księży na około 800 osób.
Nie chciałam tam nic jeść, ale spotkałam moje dzieci, które poprosiły mnie, że
jeśli nie dla siebie, to żebym wzięła coś dla nich. Poszłam po jedzenie,
usiadłam przy nich na ławce i kiedy oddałam im swój talerz, w dosłownie 3
sekundy podbiegły inne dzieci i wydarły całe jedzenie. Byliśmy cali brudni od
sosu. Nie wiedziałam, co się przed chwilą stało. Takie sceny widziałam tylko na
filmach o Holokauście, jak np. człowiekowi w getcie wypadało jakieś jedzenie i
inni się na to rzucali jak zwierzęta. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam
zezwierzęcenie człowieka oraz co głód i bieda robi z człowiekiem, a szczególnie
z dzieckiem. Dziecko nie myśli czy coś wypada czy nie. Czuje głód i widzi, że
ktoś komuś coś daje i zastanawia się dlaczego nie mi, więc walcząc o
przetrwanie wyrywa co może, a że dzieci wiedzą, że ich nie uderzę i nie zrobię
im krzywdy, to moją osobą w ogóle się nie przejmują. Chwile zajęło mi, żeby się
otrząsnąć. Dzieci poprosiły mnie żebym odmówiła z nimi przy Maryi dziesiątkę
różańca skoro jedzenia i tak już nie ma (akurat były to wszystkie dzieci, które
w tamtym czasie uczyłam). Poszliśmy się pomodlić, a ja pamiętając o tych
pieniądzach, kazałam im zaczekać przed bramą, ale tak, żeby nikt nie wiedział,
że idą gdzieś ze mną. Chciałam im kupić bułkę i rogala z piekarni lub pójść do
marketu (czyli takiego małego sklepiku najbliżej placówki) kupić im ryż
ciasteczka i chipsy. Tak jak po piekarni nic nam się nie stało, to po markecie
czekały na nas inne dzieci. Pierwsze co pamiętam po wyjściu ze sklepu to to, że
mały chłopiec, który niedawno co zaczął chodzić, bez bucików i nawet nie wiem
czy miał spodenki, złapał mnie za rękę. Pamiętam jak mięciutka i delikatna w
dotyku była jego rączka i to jakie poczułam ciepło w środku, jak tylko mnie
złapał, ale w tym samym momencie zauważyłam, że zaczyna się robić
niebezpiecznie. Puściłam jego rączkę i zaraz zgarnęłam wszystkie moje dzieci.
Wiedziałam, że inne dzieci będą stać, że będą mnie prosić o jedzenie, ale nawet
przez sekundę nie przyszło mi do głowy, że inne dzieci mogą być agresywne i
mogą atakować moje dzieci. Sklep był z jakieś pół kilometra od naszej placówki.
Dzieci z ulicy zaczęły się rzucać na moich podopiecznych. Rozrywały im siatki,
kopały, rzucały się i odskakiwały. Kazałam wszystkim moim dzieciom iść do
przodu tak, żebym ja była ostatnia. Atakowała nas czwórka chłopców po 10 lat,
jeden 15-latek, był z nimi też ten mały chłopiec, co ledwo zaczął chodzić.
Dzieci z ulicy mnie przedrzeźniały i kazały temu małemu chłopcu bić mnie pustą
butelką. On nie wiedział co się dzieje, ale robił to co kazali mu starsi
koledzy. Chyba tylko jeden straszy chłopiec też mnie klepał, nikt więcej się
nie odważył. Nie rozumiałam co mówili,
ale moje dziewczynki i chłopcy byli przerażeni, Betty i Makdez płakały, Dymbyla
chciała zacząć uciekać. Zabroniłam im. Powiedziałam, że nie będziemy nigdzie
uciekać, zatrzymałam motor z dwoma mężczyznami i kazałam im nas odprowadzić do
bramy Don Bosko. Co prawda śmiali się niemiło ze mnie, ale nie miało to dla
mnie znaczenia. Faktycznie odprowadzili nas do bramy, a tamte dzieci uciekły.
Po powrocie pobiegłam od razu do siostry przełożonej z pieniędzmi, za które
teraz co tydzień robimy słodkie bułki dla dzieci z oratorium.
Dzisiaj też jestem po
obiedzie u księży, ale nauczona już na błędzie, schowałam Terakena (małego
5-letniego chłopca z mojego przedszkola) między siebie a jakiś piłkarzy. Po
kilkusekundowej obecności w ich towarzystwie mogłabym również stwierdzić, że do
dżentelmenów nie należą, ale przynajmniej siedząc obok nich, jedzenie na
talerzu Terakena było bezpieczne. Co prawda jeden chłopiec zdążył już trochę
wyrwać, ale nie aż tak dużo.
Nie da się tutaj inaczej pomagać niż na takich placówkach jak ta, gdzie pomoc jest zorganizowana i są ludzie, którzy pilnują porządku. Na ulicy panuje prawo ulicy. Liczy się tylko siła. Niby jest to logicznie i można się tego spodziewać, ale jednak jest inaczej jak jesteś tu na miejscu i widzisz to na własne oczy. Cały czas jestem dosyć naiwna i mam klapki na oczach. Z czasem dostrzegam jednak coraz więcej, ale wciąż nijak ma się to do realiów, które tutaj panują. Szybciej dzieci by mnie uratowały, niż ja je. Chłopcy, którzy nas zaatakowali byli kiedyś takimi samymi chłopcami, jak ten mały 2-latek z mięciutką rączką. Tak jak on teraz, oni kiedyś pozostawieni samym sobie zaczęli wychowywać się na ulicy. Ich wszystkich w domu powinna przytulać mama i tata. Powinien ktoś się nimi zająć. Dzieci, które uczę są biedne, połowa z nich jest permanentnie głodna, ale każdy z nich ma mamę, która choć trochę się nim opiekuje. Kiedy przeliczam na nasze złotówki jak niewiele dla nas, a jak dla nich jest warte 100 zł. Za około tyle 200 dzieci w oratorium może dostać w niedziele słodką bułkę (dokładnie 118,4zł).
Wtedy jest jedyny dzień w ciągu tygodnia, kiedy feeding center jest zamknięty. Jest to miejsce gdzie raz w tygodniu u ojców wydawany jest ciepły posiłek dla 400 dzieci (najedzą się tam również ubogie matki i kobiety w podeszłym wieku).Ta jedna bułka dana w niedziele, dla niektórych najmłodszych może być jedynym posiłkiem w ciągu dnia.
Za 110 zł jedna rodzina w ciągu miesiąca raz w tygodniu dostaje 3 kg faffy (specjalna mąka z dodatkiem minerałów i witamin, którą rozdajemy dla 100 najbardziej niedożywionych rodzin w okolicy). Przez rozmowy z ludźmi, wiem jakie jest to dla nich odciążenie w miesiącu.
Cieszę się, że tu trafiłam. Cieszę się dlatego, że widzę że siostry naprawdę pomagają (w następnym poście napisze troszkę więcej o nich). Każda z nich ma silny charakter, każda wie czego chce, każda potrafi być ostra, ale każda z nich pomaga. Cieszę się, że z czystym sumieniem mogę za nie ręczyć, że pieniądze do nich przesyłane będą wykorzystane po to, aby pomagać innym. Jestem tutaj prawie pięć miesięcy i już rozumiem, czemu Etiopia jest biednym krajem. Oni są biedni, my bogaci. Pan Bóg daje im szanse, żeby byli dobrymi ludźmi pomimo swojej biedy, a nam na to żebyśmy byli dobrymi ludźmi pomimo naszego bogactwa.
Jeśli ktoś z Was chciałby wesprzeć siostry na placówce to jest ich numer
konta:
1000520199897 - SALESIAN SISTERS.
Jeśli ktoś z Was chciałby wesprzeć Program Adopcja na Odległość to jest numer konta do siostry Heleny bezpośrednio:
19 1020 1026 0000 1202 0267 0222 - Stowarzyszenie Vides
ul. Warszawska 152, 05-092 Łomianki (z dopiskiem - Helena Kamińska)
Jeśli ktoś chciałby wspomóc Program Adopcja na Odległość przez Salezjańśki
Ośrodek Misyjny, poniżej podaje link do strony:
Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się czegoś więcej ode mnie śmiało można
pisać do mnie na messengerze Ania Sprenglewska, profil bez zdjęcia. ;)