

Długo nie musiałyśmy czekać na wzajemną relacje bo
połączyły nas turbulencje w samolocie. Przed samymi misjami od dłuższego czasu
nic nie czułam. Tyle się dzieje, rezygnuję z pracy, zostawiam moją ukochaną
rodzinę, ukochane miasto - Gdynię, przyjaciół i na pół roku, jadę w miejsce
gdzie jak przypuszczałam, nie będę czuła się w ogóle bezpiecznie, a ja na ogół
płacząca osoba nic nie czuję, jedynie co to jedną wielką pustkę. Wtedy moja koleżanka
z pracy Marta powiedziała bardzo jedno mądre zdanie - jak masz za dużo emocji to po prostu przestajesz czuć. Wydaje mi
się, że ze mną tak właśnie było. Byłam przebodźcowana, wszystko było już tak
zupełnie poza moją kontrolą, że przestałam się przejmować. Po prostu chciałam
być już na misji, miałam dosyć tego okresu wyczekiwania i niewiedzy co będzie.
Głowa jakby się nie przejmowała, ale ciało reagowało zupełnym brakiem apetytu,
mogłam zupełnie nic nie jeść, ale dla zdrowia zmuszałam się. Więc kiedy w końcu
znalazłam się w samolocie, który już bezpośrednio miał mnie zawieść do kolebki
ludzkości, ukryte emocje opadły, ciało się rozluźniło i w końcu poczułam
głód. Zanim podali pierwszy posiłek, głód narastał, jak jedzenie przynieśli
byłam bardzo uradowana, ale zaczęły się 1,5 godzinne turbulencje, takie że nie
dało się trafić widelcem do buzi. Oczywiście z nową koleżanką obok bardzo się
starałyśmy, ale ja przegrałam tą próbę walki. Tak więc z ciepłym posiłkiem przed
sobą i burczącym brzuchem oglądałam „Małą Syrenkę” i co jakiś czas łapałam
jedzenie w locie bo turbulencje były dosyć odczuwalne. Po jakimś czasie część
jedzenia wylądowała na mojej nowej koleżance, ale dzięki temu stałyśmy się
jeszcze większymi koleżankami. Nie wiem jak miała na imię, ale była tak
kochana, że nawet jak zasnęłam to posprzątała mój stolik. Tak więc w samolocie
oswoiłam się już z myślą, że będę tą inną i przestałam czuć się nieswojo w
nowej sytuacji, a wszytsko to dzięki turbulencjom i miłej koleżance obok.