Przez ten cały okres, kiedy nie pisałam wydarzyło
się bardzo wiele. Wyjechała Caro z Koro podbijać safari w Kenii, przyjechali i
wyjechali moi rodzice oraz Mary Ivone z Mary Angela, siostra Helena zmieniła
placówkę i najistotniejsze z mojego punktu widzenia - wyjechała Olesia. Koniec
końców zostałam sama w wielkim domu dla wolontariuszy. W Etiopii poznałam
bardzo wiele osób, które przyjechały tutaj pomagać. Każdy z nich był inny,
każdy z nich miał swoją historie, każdego inaczej się słuchało i u każdego z
nich co innego się zauważało.
Caro
nauczycielka z Chile, oszczędzała 2 lata, żeby tu przyjechać. Na samym
początku, kiedy przyjechałam zrobiła jedną rzecz, która ukształtowała moje
podejście do mieszkania z innymi wolontariuszami. Caro ściągnęła i poukładała
moje suche pranie. Chciała zrobić swoje i nie czekała na mnie, żebym wzięła
swoje rzeczy ze wspólnej przestrzeni, ani też nie poprosiła mnie żebym sama to
zrobiła, po prostu bez pretensji mnie w tej czynności wyręczyła. Uderzyło mnie
to bardzo. Dopiero co się poznałyśmy, a ona już coś dla mnie zrobiła i nie widziała
w tym żadnego problemu. Kiedy jej podziękowałam, uśmiechnęła się zdziwiona tak
jakbym nie miała za co być jej wdzięczna. Wydaje mi się, a raczej jestem pewna,
że uderzyło mnie to tak, bo doskonale zdawałam sobie sprawę, że ja na jej
miejscu byłabym zirytowana. Tak o to jeden dobry uczynek Caro, ukształtował
moje zachowanie i dbanie o nasz dom i innych wolontariuszy. Caro uświadomiła mi
jeszcze jedną rzecz. Ona była bardzo szczęśliwa. Rozmawiałaś z nią i po prostu
widziałaś, że nawet jeśli miała gorszy dzień to i tak była szczęśliwa i
cieszyła się ze swojego życia. Zastanawiałam się z czego to się bierze i
olśniło mnie jak powiedziała, że kiedyś dostała zaproszenie do grania w
narodowej drużynie siatkarskiej, ale Caro się nie zdecydowała na to. Co prawda
bardzo lubiła grać w siatkówkę, ale po przemyśleniu o wiele bardziej lubiła trenować
capoeire (brazylijska sztuka walki, której formy są rytmiczne, akrobatyczne i
skupiają się na kopnięciach). Zanim tu przyjechałam nawet nie wiedziałam co to
jest. Większość ludzi, tak mi się przynajmniej wydaje, że większość, uznałaby
że zaprzepaściła swoją szanse w życiu, ale co jest chyba kluczem, Caro nie
obchodziło co ma większy rozgłos czy prestiż, Caro obchodziło to co bardziej
kocha robić. To pewnie jeden z wielu przykładów w jej życiu, kiedy wybrała to
co kocha, a nie to co z ludzkiego punktu widzenia bardziej by jej się opłacało.
Dlatego Caro była chodzącym szczęściem.
Koro, pielęgniarka z Hiszpanii. Przyjeżdżała do Afryki kilkakrotnie, aby wspierać ośrodki medyczne. Była od nas wszystkich starsza i miała w sobie dużo mądrości. Kiedy miałyśmy gorszy dzień, zawsze nas uspokajała i podtrzymywała na duchu. Była bardzo odporna na to jak ktoś ją skrzywdził słowem albo czynem. Pomimo swojej wrażliwości, nie brała tego do siebie i nas też tego uczyła, żeby się nie przejmować, żeby iść dalej i robić swoje. Była dla mnie takim aniołem, który zawsze znajdzie dla mnie czas, który zawsze wysłucha, zrozumie i doradzi co robić. Bardzo lubiłam przytulać się do Koro, a ona kupować mi chipsy (o same kupowanie raczej nie chodziło, tylko o moją reakcję jak znajdywałam je pod moimi drzwiami) <3.
Jedynie jeden miesiąc spędziłyśmy w czwórkę z Caro, Koro i Olesią, ale wystarczyło nam to, żeby się ze sobą zżyć. Bardzo sobie pomagałyśmy, trzymałyśmy sztamę we wszystkim, każda, każdą wyręczała. Do naszego domu chciało się wracać, czuć w nim było miłość i spokój. Grałyśmy razem w karty, oglądałyśmy gwiazdy, rozmawiałyśmy o chłopakach, o naszych krajach, o dietach, o dzieciach, o wszystkim. Byłyśmy Dilla Team.
Przyjazd Mary Ivone i Mary Angely nałożył się na
pobyt moich rodziców w Dilla. Przeżywaliśmy razem święta Bożego Narodzenia,
które w Etiopii odbyły się dwa tygodnie później, niż w Polsce ze względu na ich
kalendarz (Wielkanoc odbędzie się cztery tygodnie później, ze względu na
księżyc ;)). Przy stole było bardzo wesoło, słychać było język francuski,
włoski, angielski, polski. Mary Ivone jest francuską, mieszkającą we Włoszech. Kilkanaście
lat temu przyjechała do Dilla i zaadoptowała 10-cioro dzieci. Obecnie
koordynuję adopcje dla 90-ciu dzieci. Pomimo swojej choroby i licznych operacji,
pomaga również w Ugandzie wybudować szkołę. Mary Angela to jej przyjaciółka,
farmaceutyczka, która adoptowała kilkoro dzieci. Ich wrażliwość na to co się
tutaj dzieje była wypisana na ich twarzach. Z przejęciem oglądały i pokazywały
zdjęcia dzieci, to w jakim stanie żyją, a potem wieczorami bardzo głęboko
przeżywały ich sytuację materialną. Przyglądałam się im i w środku cieszyłam
się, że poznałam dwie tak wrażliwe osoby. Wrażliwe na cudzą nędze, które są
gotowe poświęcić swój wolny czas, środki finansowe, energie dla dzieci, nie
robiąc tego z przymusu, tylko z wewnętrznej potrzeby.
Z Olesią spędziłam najwięcej czasu. Razem przeżywałyśmy
trudne chwile rozczarowań, razem ćwiczyłyśmy i piłyśmy popołudniową kawę.
Olesia służyła. Służyła mi w domu, myjąc za mnie podłogi, robiąc mi pranie;
służyła siostrom pomagając im prawie we wszystkim o co ją poprosiły;
nauczycielkom z przedszkola, odciążając je w pracy z dziećmi; a przede
wszystkim służyła dzieciom. Kochała je bardzo. Poświęcała dla nich nie tylko
czas i energie w trakcie lekcji, czy przygotowując się do zajęć, ale poświęcała
im nieustannie swoje myśli. Myśli jak im pomóc, co może dla nich więcej zrobić.
Zakupiła przedmioty, nawiązujące do etiopskiej kultury. Zorganizowała aukcję, a
wszystkie zebrane środki przeznaczyła na jedzenie dla dzieci objętych
programem Adopcja na Odległość. To jej działania zmotywowały moich rodziców do
zorganizowania zbiórki pieniędzy wśród znajomych i przyjaciół, na rzecz dzieci. Dzięki temu,
wiele z nich nie było głodnych w te święta. W Olesi podziwiałam też to, że ona
naprawdę wierzyła, że jej uczennice skończą szkołę, dostaną się na studia i
będą w przyszłości menagerami. Powtarzała zawsze, że jakby przyjechały do
Polski zrobiłaby wszystko, żeby im pomóc. Ona naprawdę w nie wierzyła i była
gotowa odmówić sobie przyjemności, poświęcić swój wolny czas, nie tylko w
trakcie swojej półtorarocznej misji, ale też poza nią. Tego jak dzieci były dla
niej ważne ciężko opisać słowami, trzeba byłoby zobaczyć jej oczy w trakcie tego
jak o nich mówiła, w trakcie swoich zajęć, jak się z nimi żegnała i jak będąc
już w Polsce rozmawiała z nimi przez kamerkę, a przede wszystkim trzeba byłoby
zobaczyć jej oczy kiedy patrzyła na jedną z uczennic, prosząc ją, żeby zgodziła
się na obcięcie swoich włosów. Dziewczynka miała bardzo dużo wszy, wydawało się
że żadne preparaty nie będą w jej przypadku skuteczne. Moja towarzyszka była gotowa obciąć
swoje włosy, żeby wesprzeć i zmotywować dziewczynkę (na szczęście udało się uniknąć obcięcie włosów u dziewczynki). W tamtej chwili zdałam
sobie sprawę, że swoją codzienność spędzam z heroską.
Dzięki Panu Bogu poznałam jeszcze wielu innych
wolontariuszy, nie pisząc o siostrach, braciach czy ojcach, o których
poświęceniu można byłoby pisać i pisać. Dzięki Niemu mogłam ich obserwować, uczyć
się od nich i spędzić z nimi czas. Zorganizował mi niesamowitą przygodę, w trakcie której posługując się innymi ludźmi, daje mi nadzieję. Nadzieje, że jest
jeszcze wielu ludzi, którzy chcą poświęcić cząstkę siebie, dla innych. W naszej
wierze cudowne dla mnie jest to, że rozstania nie są tak ciężkie, bo nawet
jeśli tu na ziemi już się nigdy nie spotkamy, to zawsze czeka nas wieczność w
niebie.